Starbucks – nie tylko kawa

Prawie wszyscy w Polsce znają Starbucksa, a w NY: na pewno wszyscy. Na Manhattanie filia Starbucksa jest co kilka bloków (w sumie ponad 300 lokali), a w innych dzielnicach znajdujemy je nieco rzadziej – choć zaczyna ich przybywać (nawet na Greenpoincie już jest jeden – na zdjęciu powyżej). W Polsce jest ich zaledwie kilka i cena kawy jest zawrotna – ponad 10zł za średnią latte to lekka przesada. Tu Starbucks też nie jest najtańszą opcją, zwłaszcza w porównaniu z McDonaldem – ale mała kawa kosztuje $2, a średnia latte $4, co przy tutejszych zarobkach nie jest żadnym wydatkiem.

Starbucks to jednak coś więcej, niż kawa. Nie, nie mam na myśli „niezwykłego doświadczenia przy piciu kawy”, o jakim usłyszycie w reklamach. Moim zdaniem Starbucks przebudował definicję kawiarni. Po pierwsze zmienił rozmiary napojów – to co kiedyś znaczyło duże (tall), teraz znaczy małe; bardzo duże to teraz „venti”. Utworzono to ponadto całą gamę napojów, których nazw nie jestem w stanie powtórzyć. Wierzcie mi lub nie, ale gdy słyszę, co niektórzy ludzie zamawiają, odwracam głowę i stoję z otwartymi ustami myśląc: „Serio? Naprawdę potrzebujesz tego podwójnego, sojowego latte machiato, z odtłuszczonym mlekiem, bez pianki z czymś dodatkowym zielonym na górze na lodzie…?” A nie chciałbyś po prostu kawy…?

W Stanach Starbucks rzadko jest miejscem spotkań, by porozmawiać przy aromatycznej filiżance (czyt. papierowym kubku) kawy.  Tutejsze Starbucksy to także miejsce spotkań, ale bardziej traktowane jak swojego rodzaju „poczekalnia” i kafejka internetowa. Umówiliśmy się z kimś, ktoś się spóźnia, jest zimno: to poczekam sobie w Starbucksie (niekoniecznie kupując przy tym kawę). Rozładował mi się telefon, chce mi się do toalety, muszę szybko sprawdzić pocztę lub coś wygooglać – szukam najbliższego Starbucksa (gdzie zawsze jest darmowe Wi-Fi). Według mnie stąd właśnie biorą się wyższe ceny kaw, bo ludzie przyzwyczaili się, że mogą przyjść do Starbucksa zawsze i spędzić w nim cały dzień – korzystając z prądu, toalety, ogrzewania i dachu nad głową – i nigdy nie zostaną wyproszeni. Patrząc na to w ten sposób, ich kawa wydaje mi się naprawdę tania (zwłaszcza, że dolewka to jedyne 50 centów). Za $2,50 dziennie nie byłabym w stanie wynająć żadnej powierzchni biurowej, gdzie dodatkowo moje  imię wywoływane byłoby z taką finezją. Słysząc „Jaga”, „Baga”, a nawet (moja ulubiona wersja, której użyję w swojej drugiej karierze egzotycznej tancerki, jeśli tylko ją zacznę) „Daja” – zawsze czuję się wyjątkowo. I to nazywam doświadczeniem Starbucksa.

Share: