Moje doświadczenie z randkowaniem online
Ostatnio napisałam o tym, jak to jest przyjechać do NY i zachłysnąć się tutejszym dobrodziejstwem . Po moim kilkumiesięcznym pobycie tutaj moja przyjaciółka namówiła mnie na zapisanie się na portal randkowy, przekonując mnie, że to świetna zabawa. Oczywiście jestem zbyt leniwa, by to zrobić, więc sama założyła mi profil na Plenty of Fish („Pełno tu ryb” znamienna nazwa). I przyznam, że miałam ubaw.
Spędziłam na portalu jakieś 6 miesięcy, bardziej i mniej aktywnie, i udałam się na … tylko 3 randki. Pierwsze spotkanie, w barze, było bardzo przyjemne, ale bardziej w takim koleżeńskim sensie. Pochodził z Londynu (myślał, że jego akcent doda mu punktów, nie dodał), był mulatem, bardzo fajnie nam się rozmawiało, ale nijak nie było chemii. Może dlatego, że wyglądał w rzeczywistości trochę inaczej niż na zdjęciach na portalu, gdzie miał jakieś 8 kilo mniej? Wymieniliśmy jeszcze kilka smsów po spotkaniu, ale do kolejnej randki nie doszło.
Druga randka była z białym Amerykaninem z Long Island, wyglądał jak Ken, dosłownie, nawet każdy mięsień się zgadzał (tak jakby go ktoś wykroił). Randka miała miejsce u mnie, nie żałuję, ale Kenom mówię nie, zbytnio czułam plastik. Trzecią randkę niezmiennie wspominam z szerokim uśmiechem, bo miała miejsce w pociągu do Connecticut, był kontrolerem biletów, więc siedziałam w pierwszej klasie. Zjedliśmy lunch w Connecticut, gdzie opowiadał mi o planach bycia scenarzystą, a chemia między nami roznosiła się w powietrzu. Choć wspomnienie tego letniego popołudnia za każdym razem mnie energetyzuje, to jakiś czas zajęło mi wymazywanie z pamięci faktu, że chciał abyśmy w połowie trasy powrotnej wylądowali w pociągowej toalecie (powiedziałam nie, jeśli macie wątpliwości). Nie żałuję jednak, bo, ach, przyznaję, tak pięknego mężczyzny jeszcze nie spotkałam. Wyglądał jak młody bóg (wiecie, że bóg ma brązową skórę, prawda?). Nie spotkaliśmy się ponownie, nie z powodu toalety, ale z powodu faktu, że dziwnym trafem nigdy nie mógł spotkać się wieczorem, tylko o 13. Czerwona flaga! (Żaden facet, który jest singlem nie ma zajętych wszystkich wieczorów!). Ach, szkoda, do dziś mam go przed oczami w tym białym tiszercie.
Z portalu zrezygnowałam z jednego powodu – po prostu szkoda mi było na to czasu – godziny upływają jak minuty, nagle łapiesz się na tym, że każdego wieczoru spędzasz kilka godzin na rozmowie z facetem, o którym jutro nie będziesz nawet pamiętać. To nie dla mnie. W ogóle nie lubię randek. Czy jest ktoś kto rzeczywiście czerpie radość z tego całego procederu? Mnie to nudzi. Wierzę, że jak już będę gotowa to pojawi się ten odpowiedni i nie będziemy musieli katować się tym całym „hokus pokus, pokaż mi swoją najlepszą twarz”. Tylko normalnie pójdziemy do baru, napijemy się szkockiej, wylądujemy u mnie lub u niego, lub nie, a za dwa dni dostanę smsa gdzie zjemy naleśniki z syropem klonowym. Tak to sobie właśnie wyobrażam.