Dlaczego nie mogłabym się zaprzyjaźnić z bohaterkami „Sex and the City”

W ubiegłym roku napisałam posta o „Sex and the City”: o tym, jak prawdziwe są historie bohaterek kultowego serialu o randkowaniu w Nowym Jorku. W tym tygodniu, po dwóch latach mieszkania w NY, obejrzałam ponownie kilka odcinków. Zastanawiałam się, czy serial nadal pokrywa się z rzeczywistością. I szczerze powiem: o ile niektóre perypetie bohaterek nadal tak samo mnie bawią, o tyle dziś zdaję sobie sprawę z faktu, że trudno mi wyobrazić, że zaprzyjaźniam się z którąkolwiek z nich. 

Charlotte? Z nią najmniej mi po drodze. To typowa biała Amerykańska dziewczyna z długimi lśniącymi włosami, z perłowymi kolczykami w uszach, w koktajlowej sukience. Codziennie widuje takie dziewczyny i już teraz wiem, że niemalże nic nas nie łączy. Mają pieniądze, najczęściej są „bogate z domu” i zależy im głównie na wyjściu bogato za mąż. Nuda.

Samantha? Szansa, że spotkasz tu taką kobietę na swojej drodze są nikłe. Obraca się jedynie w bogatych kręgach, mieszka w drogiej dzielnicy, jej klientami są bogacze. I tylko tacy ludzie ją interesują. Nie zauważy Cię nie dlatego, że niewiele dla niej znaczysz, a dlatego, że patrzy tylko tam, gdzie są pieniądze. A skoro ich nie masz, to Cię po prostu nie widzi.

Miranda? z nią najszybciej złapałabym wspólny język, gdyby nie fakt, że ją także trudno tu spotkać. Możemy co najwyżej wpaść na siebie w Starbucksie wczesnym rankiem (czyli w moim przypadku osoby funkcjonującej głównie w nocy szanse są żadne). Jest prawniczką, co w Nowym Jorku oznacza jedno – praca całymi dniami i często nocami (jeśli oglądacie serial „Suits”, to wiecie jak to wygląda). Rzadko wychodzi, a jeśli już, to zaledwie na chwilę. Gdy decyduje się na dziecko, to pewne jest, iż opiekunka będzie widziała malucha częściej, niż ona. Nie sądzę, że powiększa grono znajomych z prostego powodu – nie ma na to czasu.

Carrie? Przyznam, że najbardziej irytująca mnie bohaterka. Kiedyś myślałam, że jest „słodka i niewinna”, a teraz myślę, że jest rozpieszczoną egoistką, która siebie i swoje potrzeby zawsze stawia na pierwszym miejscu. To jedna z tych nowojorek, które nagle „są uczulone na gluten” lub „słońce powoduje, że dostanie wysypki, więc trzeba dla niej przesunąć parasol w ogródku”. Tak naprawdę jest im za dobrze, a użalanie się nad sobą nadaje jedyny sensu ich życiu. Nadal nie wiem, skąd bierze pieniądze na utrzymanie się. Podejrzewam, że także była bogato urodzona, bo absurdem jest, by przy jej zawodzie było ją stać na mieszkanie na górnym Manhattanie. I na te wszystkie buty. 

P.S. Jeszcze słowo o Mr. Bigu. Otóż Mr.Big istnieje naprawdę. Sama go spotkałam. Manhattan usiany jest Bigami. I przez to coraz trudniej ogląda mi się ten serial, bo teraz zamiast współczuć Carrie, mam ochotę zgnieść jego przyrodzenie obcasem, a jej powiedzieć, że ma to, na co sobie zasłużyła. 

Share: