Bogate dwudziestki
Amerykanki, które tyle co ukończyły college, czyli mają po dwadzieścia parę lat. Najbliżej im do tzw. „basic bitch”, o której pisałam na Just Like NY. Ich starszą wersją jest Charlotte z „Sex and the city”. To dziewczyny z tzw.dobrych domów, których rodzice mają tzw. stare pieniądze. Wzrastały w przekonaniu, że są wyjątkowe i że świat leży u ich stóp. Wyglądają podobnie. Długie włosy (zwykle rozpuszczone), podobne koktajlowe sukienki, niezbyt rzucające się w oczy akcesoria (delikatne kolczyki, równie delikatny zegarek, łańcuszek z – oczywiście – delikatnym wisiorkiem). Zwykle noszą buty na płaskim obcasie, a nawet jeśli ubiorą obcasy, to i tak w torbie mają dodatkową parę tzw. balerinek. Wydają się lekko przewrażliwione i nie dostrzegają nikogo poza własnym gronem znajomych.
Dostają swoją pierwszą pracę w wieku 20 lat, ale tak naprawdę marzą o tym, aby wyjść za mąż. Często są wcześniejszymi wcieleniami kobiet z Upper East Side, o których niedawno pisałam. Są w miarę pewne siebie i pewne kariery, a także ścieżki życia, którą chcą prowadzić. Wydają się mieć wszystko zaplanowane – ślub do 25 roku życia, przystojny mąż z dobrym zawodem, ubrany w koszulę z Brooks Brothers lub koszulkę polo z La Coste i z fryzurą pt. „jestem nudny”. Pozostają obiektem kpin innych mieszkańców NY, zwłaszcza czarnoskórych, ale też gejów (znalazłabym pewnie jeszcze kilka innych grup). Pewne jest jedno – jako jedyne nie zrozumiałyby, dlaczego mogą być źródłem żartów.
I choć nic złego mi nie zrobiły i nie mialam nieprzyjemnej sytuacji z nimi związanej, to jednak jest coś takiego w nich, co działa mi na nerwy. Może to ich sposób mówienia…? (Wszystkie mają bardzo wysokie głosy, z których częstotliwością moja wrażliwość słuchowa nie może sobie poradzić), a może fakt, że po prostu wydają się bardzo nudne i przewidywalne, a do tego zachowują się czasami, jakby były uprzywilejowane. Zastanawiałam się, o czym mogłabym z nimi rozmawiać i do tej pory nie znalazłam ani jednego pomysłu na temat rozmowy. Ich grono znajomych ogranicza się do innych białych zamożnych Amerykanów a mezalianse (także kulturowe) nie wchodzą w grę. Chyba właśnie to mnie w nich irytuje: poczucie przywileju i skupienie na sobie graniczące z całkowitą wsobnością.
Gdy się upiją, co obserwowałam wielokrotnie, są jeszcze głośniejsze i jeszcze bardziej irytujące. Nagle buty na obcasach spadają ze stóp, a nienagannie wyczesane włosy nieco się mierzwią, a z ust zaczynają padać niecenzuralne słowa. Takie akcje to dla nich „szczyt szaleństwa” i „totalny odjazd”. Chciałabym zobaczyć je któregoś dnia w klubie z drag queens i usłyszeć, co chłopaki w kieckach (niejednokrotnie posiadający więcej wdzięku, niż tzw. prawdziwe dziewczyny), miałyby im do powiedzenia. Ale szanse, że to się może wydarzyć są minimalne, bo dziewczyny o których piszę „do takich miejsc nie chodzą”. Jednym słowem nuda. A jej nie toleruję nigdy.