Williamsburg jest skończony

Mamy już prawie lat, więc postanowiłam udać się na spacer po Williamsburgu (popularna dzielnica na zachodnim Brooklynie), który tylko upewnił mnie, że… koniec Williamsburga właśnie się wydarzył. Przeprowadziłam się na Greenpoint (dzielnicę Williamsburga) w listopadzie i pamiętam, jak bardzo byłam podekscytowana, że jestem tak blisko Williamsburga. Ale im dłużej tu mieszkam, tym mniej chcę spędzać tam czasu. Greenpoint jest o wiele fajniejszy (i nie mówię tego, bo tu mieszkam).
Williamsburg był miejscem, gdzie się bywało 10 lat temu, a teraz stało się dość dziwnym tworem. Możesz się domyślić, że dana dzielnica „traci to”, gdy nagle zauważasz sklepy znanych marek (są tu sklepy Ralph’a Laurena i Supreme, na miłość Boską!). Dziś opadła mi szczęka, gdy zobaczyłam, że otwierają to Shake Shacka (sieciówkę z burgerami), co daje jasny sygnał, że celuje się w turystów (turyści uwielbiają to miejsce; jest takie „amerykańskie”).
Wiedziałam, że jest już po tej dzielnicy, gdy zobaczyłam sklepy Apple’a, lokację Whole Foods i oddział siłowni Equinox. To są bardzo wyraźne znaki wskazujące na to, że ludzie, którzy tu mieszkają, mają pieniądze: a tam, gdzie są pieniądze, pojawiają się i potrzeby, które muszę zostać zaspokojone. To dzieje się z każdą dzielnicą – gdy tylko staje się popularna, czynsze idą w górę, czyli pojawiają się ludzie z większymi pieniędzmi, a tuż za nimi podążają znane marki, które przejmują małe sklepiki i kawiarnie. I wszystko zaczyna wyglądać tak samo – i zaczyna tracić swój lokalny charakter. Jak dla mnie to nie ma sensu. Ludzie wprowadzają się do danej dzielnicy właśnie ze względu na jej „lokalny charakter”, ale ponieważ mają swoje „potrzeby”, znane firmy przejmują lokalne sklepiki i lokalny charakter zamienia się na „dobrze rozpoznawalny charakter”. I wszystko staje się nudne i pozbawione jakiegokolwiek charakteru. Gentryfikacja w czystej formie.
Williamsburg, zwłaszcza jego północna część (jest też południowa część Williamsburga, która nadal jest w miarę ciekawa, i północna część, która… Bóg jeden, wie czym się teraz stała) straciła swoją tożsamość – to nie jest już Brooklyn; raczej pretensjonalny Manhattan. Pretensjonalny to najlepsze słowo do opisania tej dzielnicy. Większość mieszkających tu ludzi udaje, „że im nie zależy”. Problem jednak w tym, że im właśnie zależy. Chcą być uważani za „cool”, tylko że w ogóle tacy nie są. Brak tu jakiejkolwiek oryginalności. Chcą robić zakupy w tych samych miejscach, wyglądać podobnie i dokonywać podobnych wyborów.
Sądzę, że oni myślą, że są „rebeliantami”, bo mieszkają na Brooklynie. Chłopie, może i masz adres na Brooklynie, ale tak naprawdę nie masz pojęcia, gdzie przynależysz i kim jesteś. Z pewnością mieszkają tu też fajni ludzie, ale większość jest po prostu bez wyrazu. Dlatego też, ilekroć mam wolny dzień, wolę zwiedzać inne dzielnice (włącznie ze swoją), lub pojechać do Soho. Tam też są pieniędze (i to o wiele większe), ale tu przynajmniej nikt tam nie udaje, że jest kimś innym, niż jest – mają pieniędze, nie udają, że nie chcą pewnych rzeczy i po prostu je nabywają (nie przepraszając za to). Kto by pomyślał, że Manhattan będzie bardziej autentyczny niż niektóre części Brooklynu?! I tak jak powiedziałam – Greenpoint nadal jest cool, ale za pięć lat zapewne nie poznacie tej dzielnicy: zamiast sklepu z kiełbasą będzie tu tylko jarmuż i kombucza. Cieszcie się więc pierogami sprzedawanymi przez marudną panią z Polski, póki możecie. Niedługo przywita was napakowany brodacz z nienagannym koczkiem na głowie i zapyta z uśmiechem, czy tolerujecie laktozę.