Brooklynskie opowiesci #1

Tak jak napisałam ostatnio – przeprowadzam się (na moją nową dzielnicę wybrałam Greenpoint, który teraz jest trendy, ale o tym wkrótce). Przyszedł czas na zmianę (w poprzednim miejscu mieszkałam 3 lata). Zwykle wiesz, kiedy ten czas przychodzi, nawet jesli udajesz, ze nie czujesz tego szczególnego scisku w żołądku. W głębi siebie wiesz, ze trzeba po prostu coś zmienić. 

I choć przeprowadzam się dopiero pod koniec miesiąca, zdecydowałam sie tam pojechać i trochę się rozeznać juz teraz. A ponieważ to był pierwszy naprawdę zimny dzień tej jesieni, wiedziałam że zaraz i tak wyląduję w kawiarnii. Ilekroć jestem na Greenpoincie, zawsze zaglądam do Peter Pan Donut & Pastry Shop. To dziwne miejsce, trochę w starym stylu, z przyjemną „domową” energią. Idę tam, bo utożsamiam to miejsce z ciepłem. Chciałam usiaść tam i poczytać gazetę, ale okazało się to nieco trudne. 

Dostałam swoją kawę i zaczęli przychodzić stali bywalcy. Poprzez „stałych bywalców” mam na myśli ludzi, którzy przychodzą tam czasem dwa razy dziennie. Nie jest to aż tak zaskakujące biorąc pod uwagę fakt, że drzwi otwierają się o 4:30 rano! I od raz poznałam Boba. Mam wrażenie, że wszyscy poznają Boba. Bob wie wszystko i doskonale zna caly flow tego miejsca. Ma polskie korzenie, jest zdecydowanie starszy ode mnie i mieszka w tej dzielnicy całe swoje życie. Zadał mi dużo pytań, ja jemu zadałam zaledwie kilka, bo nie do końca przyszłam tam by rozmawiać. Dzień wcześniej pracowałam 17 godzin i niespecjalnie miałam ochotę na jakąkolwiek rozmowę. Bob zaproponował mi spróbowanie jego pączka (sezonowego, o smaku Apple Cider) i kiedyś pewnie nie spróbowałabym (przecież dopiero co się poznaliśmy), ale wzięłam kawałek i zapronowałam jemu kawałek mojego muffina, ale Bob powiedział, że już go próbował (oczywiście, że próbował). I chwilę później jakoś zanurzyłam się w tej atmosferze. 

Przyszła para przyjaciół, która zaczęła rozwiązywać krzyżówkę z New York Timesa. Najwyraźniej Bob pomagał im ostatnim razem, więc poprosili go o pomoc także teraz. Za chwilę weszły dwie panie, także stałe bywalczynie, i także one zaczęły pomagać w rozwiązywaniu. Pewien pan, który do tej pory siedział cicho popijając kawę i kończąc swojego bajgla z jajkami, przemówił i pomógł im z jednym słowem. Więc Ci podali mu krzyżówkę, aby spoglądnął na inne hasła. I nagle sześć osób było zaangażowanych w rozwiązywanie tej krzyżówki. A ja siedziałam i uśmiechałam się (nie słuchałam nawet o jakie słowa pytają, bo po prostu delektowałam się chwilą). Za chwilę przyszedł inny stały bywalec i zaczął czytać książkę, powiedział mi: „Może nie czytam tak szybko jak kiedyś, ale cieszę się, że przynajmniej nadal widzę”. Bob powiedział mi, że wszyscy w tym miejscu uwielbiają czytać książki. Spędziłam w tym miejscu dwie godziny, głównie gawędząc z Bobem. Mój telefon był głęboko schowany w torebce. 

Ciągle spotykam nowych ludzi w NY i moi znajomi pytają mnie jak ja to robię. Po pierwsze – gdy opuszczam swoje mieszkanie jestem podekscytowana nowym dniem i tym kogo mogę poznać. Po prostu jestem otwarta i nie oceniam ludzi. Tak jak już pisałam na Just Like NY – w NY nigdy nie wiesz kogo poznasz, kim jest osoba, z którą rozmawiasz i – najważniejsze – nie masz pojęcia przez co ta osoba akurat przechodzi. Może bardzo potrzebuje tych kilku minut rozmowy z Tobą? A może to ty tak naprawdę potrzebujesz tej rozmowy? Ludzie zaczynają ze mną rozmawiać, bo ich najzwyczajniej w świecie widzę (dosłownie), nie jestem cały czas przyklejona do swojego telefonu. Kiedy idę do kawiarnii odkładam go na bok, staram się po prostu cieszyć tym momentem, który mam. Życie naprawdę dzieje się na zewnątrz twojego telefonu i jest o wiele bardziej fascynujące. Spróbujcie sami. 

[Tym postem zaczynam moją nową serię „Brooklynskie opowiesci”, w której będę opowiadać o sytuacjach i ludziach, których napotkam w mojej nowej dzielnicy. A wierzę, że będę miała masę ciekawych rzeczy do opowiedzenia.] 

Share: