Trendy na życie
Nadszedl wrzesień, a wraz z nim nie tylko Pumpkin Spice Latte (o którym pisałam rok temu na Just Like NY), ale takze trendy na jesien i zime. I chyba na zycie w ogole. To we wrzesniu miasta budza się do zycia i sezon w koncu startuje. Wlasnie kupilam sobie wrzesniowy numer Elle, by podpatrzeć, co dzieje sie w modzie (ok, to nie jest najelpszy magazyn pod sloncem, ale nie jest tez najgorszy).
Nie bardzo sledze trendy, ale lubie popatrzeć, jakie panuja w danym sezonie. Kiedys co miesiac kupowalam kilka magazynow i czytanie ich bylo dla mnie prawdziwa przyjemnoscia. To bylo moje male swietowanie – robilam sobie kawe i przegladalam magazyn, jak gdyby mial mi przyniesc jakas magiczna wiedze. I chcialam troche tej magii rozsiac w poprzedni weekend. Usiadlam, zrobilam sobie ulubiona herbate, zaczelam przerzucac strony i nagle zapytalam siebie: „Co to kurwa ma byc?” Znudzilam sie juz po paru stronach. Patrzylam na ohydne torebki za ponad tysiac dolarów, zastanawiajac sie dlaczego w ogole mialabym kupic sobie cos takiego? Fakt, ze wiekszosc tych rzeczy w ogole nie bylo w moim guście, to jedno, ale druga, o wiele istotniejsza rzecz, byla taka, ze co kilka stron trafiałam na frazę: “musisz to miec” („must-have”). I nagle, po tych wszystkich latach, uderzylo mnie: ale co to w ogole znaczy? Dlaczego „musze to mieć”? Co sie stanie, jeśli nie bede tego miala? Musze to miec, by wygladac modnie? Jesli nie kupie sobie szerokich spodni – najwyrazniej trend na ten sezon – i zaloze zamiast nich swoje obcisle dżinsy, to juz nie powinnam korzystac z publicznego transportu, a najlepiej byloby, gdybym poruszala sie wieczorami, tak aby nikt mnie nie zobaczyl?
To wcale nie jest tak, ze kiedys bieglam do sklepu ilekroć zobaczylam cos nowego w magazynie; nigdy tak naprawde nie podazalam specjalnie za trendami. I zawsze bylam sceptyczna co do pomyslu “musisz to miec”, ale jakos wczesniej nie irytowalo mnie to tak bardzo, jak irytuje mnie teraz. Oczywiscie rozumiem – to moda, zmienia sie, nadaje smak twojemu zyciu. I lubie ja, ale nie podoba mi, ze te magazyny powoduja, ze czujesz sie zle sama ze soba. Bo to wlasnie robia, rzucajac slogany typu “musisz to miec”. Koniec końców sama zaczynasz myslec, ze naprawde musisz to miec, by w ogole wyjsc na ulice w tym sezonie. Powoduja, ze zaczynasz myslec, ze jak nie bedziesz tego miała, to bedziesz “troche do tylu ze wszystkim”. A to z pewnoscia nie pomoże twojej samoocenie.
Zupelnie osobną sprawą sa same artykuly, jakie znalazłam w magazynach. Nie spodziewalam sie po nich głębokich zyciowych lekcji, ale przynajmniej czegos interesujacego (chociazby o modzie). A jedyne, co dostałam, to historie o bogatych Amerykankach i ich problemach. Niektorzy maja naprawde spaczony obraz rzeczywistosci i definicji slowa “problem”.
Przerwacanie tych stron spowodowalo, ze poczulam sie nie tylko znudzona, ale i zasmucona. Jest tyle fascynujacych tematow i ludzi do opisania na tym swiecie, a my ciagle babrzemy sie w czyms, co w ogole nie ma za wiele wspolnego z rzeczywistoscia. Lekcja dla mnie: w ogole przestane kupowac jakiekowliek magazyny, a jesli bede chciala zlapac troche modowych inspiracji, to przegladne je w takich miejscach jak ksiegarnia Barnes and Noble, ksiegarnio-kawiarnia McNally na ulicy Prince czy Newsbar na ulicy University Place (tam mozecie przerzucac strony za darmo). A jesli bede chciala sie zrelaksować, to raczej poloze sie przez godzine na lozku i poslucham muzyki, niz wezme sie za czytanie czegos, co w ogole nic nie wnosi w moje zycie. Pomyslcie o tym – chcecie sie zrelaksować, a jedyne, co dostajecie to sfotoszopowane twarze, historie z zycia celebrytow (kogo to obchodzi?) i historie typu “Jak trudno jest wyhodowac wlasny jarmuz”. Dajcie spokoj… I nie dajcie sie zwariowac. Obiecuje Wam – swietnie sobie poradzicie bez tych wszystkich “musisz”, ktore kazdego sezonu są Ci wpychane do gardła.