Życie na bonusie, czyli o kobietach z Upper East Side

Kiedy tylko zaczynasz myśleć, że Nowy Jork to kolebka niezależnych ludzi, którzy robią wszystko, aby dotrzeć do celu i wymarzonej pracy, dowiadujesz się, że na Manhattanie żyją kobiety, z którymi prawdopodobnie nigdy nie będziesz miała nic wspólnego. 

To kobiety, które mają po trzydzieści parę lat, mieszkają na górnym Manhattnie (Upper East Side) pomiędzy 63 a 94 ulicą, przy Lexington Aveue. Są po dobrych uczelniach, mają poczucie humoru i są inteligentne. Często odwiedzają siłownię, dbają o siebie, więc wyglądają na o wiele młodsze, noszą markowe rzeczy i wystrojone podrzucają dzieci do szkoły (o dżinsach nie ma mowy).

To żony dobrze sytuowanych mężczyzn i przede wszystkim matki ich dzieci. Piszę przede wszystkim, bo taką właśnie ścieżkę życia wybrały. „Pracowałabym, ale nie muszę” to ich dewiza. Dom staje się ich centrum dowodzenia, którym kierują niczym własnym biznesem. Dzieci są ich inwestycją, więc ich wychowanie jest na pierwszym miejscu; pieniądze na życie dostają od mężów. Nie tylko mogą korzystać z ich kart kredytowych (wierzę, że mają limit), ale też dostają roczne bonusy. Za co? To indywidualna kwestia każdego małżeństwa (określona w umowie przedmałżeńskiej), ale głównie za „dobrze zarządzanie domem” i „za posyłanie dzieci do dobrych szkół”.

Kobiety te bardzo przyjaźnią się ze sobą, często organizują wspólne kolacje, wyjścia na kawę, na imprezę, czy nawet loty prywatnym jetem, dobierając wówczas ciuchy w takim samym kolorze. Dochodzi do tego, że podczas wspólnych kolacji z innymi parami kobiety mają swój stół, a mężczyźni swój, w oddzielnym pokoju (podobno obie strony tak wolą). Te małżeństwa brzmią dla mnie bardziej jak układ biznesowy albo co więcej – układ pomiędzy panem a służącą – pan ustala zasady, a służąca się podporządkowuje, dostając za to sowitą opłatę. Niepojęte? A jednak bez problemu jestem w stanie wyobrazić sobie, że są kobiety, które zgodziłyby się na takie życie bez mrugnięcia okiem, ba, pewnie wiele marzy o takim życiu. Kobietom wydaje się, że tak naprawdę nic nie muszą (bo przecież to mężczyzna jest „łowcą”) i że wiele mogą. To, z czego nie zdają sobie sprawy, to, że cena, którą za to płacą to własna osobowość i wolność. Ale zdaje się to nie zawsze ma wartość rynkową. 

Artykuł na ten temat: 

Share: