Kokony w metrze

Są dni, kiedy muszę załatwić kilka spraw na mieście, co wiąże się ze spędzeniem prawie całego dnia w metrze na podróżowaniu do wcześniej nieznanych mi części miasta. I wtedy, po raz kolejny, uderza mnie fakt, że żyję w niesamowitej mieszance – w bezkresnym tyglu kulturowym. Przede wszystkim jednak dociera do mnie, że żyję w innym świecie: przedziwnej krainie, która rządzi się swoimi prawami. Różnorodność ludzi tu jest nieskończona. Wprawia mnie w zdumienie i… uczy pokory. 

Kolejne stacje są jak świeże dostawy przeróżnych twarzy, spojrzeń, stylów, postaw.  Patrzę na setki ludzi i żaden nie przypomina tego stojącego obok. Zastanawiam się, jak patrzą na mnie, co sądzą o moim kolorze skóry, moich włosach i oczach. Nawet, gdy wyszedłeś z domu myśląc, że jesteś „królem świata”, nagle spotykasz tu ludzi, którzy nie tylko czują się podobnie, ale i trochę lepiej niż ty do tego określenia pasują. 

Gdy podróż metrem rozpoczynacie o 6 rano (tak, ja także do niedawna nie wiedziałam, że o takiej godzinie można już siedzieć w pociągu), napotkacie same „kokony”. To określenie przyszło mi do głowy wraz z nastaniem zimy. Wchodzicie do wagonu i widzicie wszystkich ludzi szczelnie zawiniętych w kurtki, szaliki i obowiązkowo w kapturach na głowach. Każdy przypomina bryłę i przyjmuje pozycję niemalże embrionalną. Wszyscy przysypiają, kontynuując przedwcześnie przerwany sen. Złapanie kontaktu wzrokowego z kimkolwiek jest prawie niemożliwe. O tej godzinie wyjeżdżają zwykle ludzie do mniej wdzięcznych prac: wydaje się, że każdy ma wypisane nieszczęście na twarzy. Sama na pewno także wyglądam jak siedem nieszczęść.

Im bliżej 9 rano, tym więcej zobaczycie w metrze garniturów i kobiet w markowych płaszczach. Do pracy zmierzają tzw. etatowcy. Każdy z kubkiem kawy w dłoni, oblany dobrymi perfumami i bojowo nastawiony na nowy dzień. Od rana też, ale bardziej w rejonach 11 do popołudnia, przewalać się będą turyści z mapami metra w rękach pytając siebie nawzajem z błądzącym wzrokiem: „Czy to już? To nasza stacja?”. Każdy boi się zgubić i zostać samemu w tej dżungli. 

Szał zaczyna się w rejonach 17. Wtedy mieszają się wszyscy – i ci, którzy skończyli swoje biurowe prace, i ci, którzy pracują w kuchni lub na budowach. Do tego przeraźliwie głośni uczniowie i turyści, którzy „chcą jeszcze zaliczyć ostatni obowiązkowy punkt”, a tak naprawdę marzą o powrocie do hotelu, bo już prawie słaniają się po całym dniu „zwiedzenia”, czyli po prostu bieganiny. Wówczas trudno wcisnąć się do wagonu. Choć nawet jeśli myślisz, że nie ma takiej opcji, aby ktoś się jeszcze dopchał do wagonu, w którym jedziesz, ku twojemu zaskoczeniu wepchnie się jeszcze pięć kolejnych osób. I jedziecie wszyscy ściśnięci bardziej, niż ludzie przed drzwiami nowo otwieranego supermarketu.  Moja rada – jeśli tylko możecie unikajcie w tych godzinach stacji: Union Square, Times Square i 34th Street-Herald Square.

Wieczorem metro zapełnia się tymi, którzy wracają z kolacji lub z „drinka po pracy”, albo tych dla których nocne życie dopiero się zaczyna. I znowu zobaczycie tu „kokony”. Często te same, które widzieliście rano. Teraz wracają zmęczeni po dniu ciężkiej, marząc o tym, by w końcu się położyć do łóżka. Kontakt wzrokowy z nimi nadal jest niemożliwy, bo znowu przysypiają, tym razem z wycieńczenia. Następnego dnia ich budzik znowu zadzwoni o 5 rano. I znowu będą musieli przyjąć postawę kokonu, by w ogóle wyjść z łóżka i kontynuować walkę o swoje marzenie.

Share: