Greenpoint vs. Williamsburg

Za każdym razem irytuje mnie, gdy Polacy którzy nigdy nie byli w Nowym Jorku i tym samym nie mogą znać Greenpointu, wypowiadają się na temat tej dzielnicy lub ją wyśmiewają. Prawda o Greenpoincie leży, jak zawsze, gdzieś pośrodku. Zwłaszcza od niedawna. 

Greenpoint od zawsze kojarzony jest z Polakami. Także w NY wszyscy wiedzą, że Polaków trzeba właśnie tam szukać. Tylko że od pewnego czasu to się zmienia. 

Greenpoint znajduje się na Brooklynie i sąsiaduję z Williamsburgiem: dzielnicą, która od kilku lat przeżywa prawdziwy boom. Williamsburg urósł w siłę po zamachach 11 września 2001. Nagle nowojorczycy poczuli się niepewnie na Manhattanie i postanowili uciec na Williamsburg, który znajduje się tylko jedną stację metra od Manhattanu (wystarczy przejechać rzekę). Jak wiadomo, każda dzielnica ma tylko określoną pojemność, więc zaczęło brakować tam miejsca. Dodatkowo ceny mieszkań skoczyły do niewyobrażalnych kwot (szybko wybudowano też piękne, nowe bloki o jeszcze wyższym czynszu), i nowi przybysze zaczęli rozglądać się za czymś w pobliżu. A ponieważ tuż obok był Greenpoint…

Do Greenpointu z Williamsburga prowadzi między innymi ulica Bedford. Spacerując Bedford patrzycie na dziwnych ludzi, artystów i wykolejeńców (czasem trudno ich od siebie odróżnić); przechodzicie obok kafejek i różnych nowych miejsc. Ta ulica tętni życiem i czuć tu powiew nowości  (choć stan jej budynków pozostawia wiele do życzenia). Przede wszystkim zaś charakter nadają jej ci barwni ludzie, którzy uśmiechają się od ucha do ucha (także z powodu używek, które biorą) i przykuwają wzrok swoim ubraniem. Bedford kończy się na Manhattan Avenue, która jest główną aleją Greenpointu. I nagle widzicie różnicę.  Nie wiem, na czym to polega, bo przecież sceneria jest podobna, więc przeskok nie powinien być tak duży – ale i tak momentalnie staje się jasne, że wkraczacie na nowe terytorium. 

Wydawałoby się, że Polacy tu mieszkający powinni „przejąć” choć trochę opatentowanego amerykańskiego uśmiechu, ale nic takiego się nie dzieje. Od razu poznacie polskie twarze o nieokreślonym wyrazie i zobaczycie polskie szyldy w stylu „Kiszka market”.  Słyszycie polski język, i to niekoniecznie w najszlachetniejszym wydaniu: naprawdę, nie zdarzyło mnie się jeszcze być na Greenpoincie i nie usłyszeć klasycznego „kurwa” bądź „ja pierdolę” co najmniej kilka razy. Drugim hitem są dyskusje Polaków, zwykle o pracy i złożone w większości z narzekania.

I choć muszę przyznać, że tak jak wizyta na Greenpoincie wprowadzała mnie dotąd w depresyjny stan, tak ostatnio zauważyłam, że powoli zaczyna się to zmieniać. Tak jak napisałam – nadal jest smutno i nieco szaro, ale widać też zachodzące zmiany. I to na pewno związane jest z sąsiedzkim Williamsburgiem. Pojawili się „nowi” – głównie hipsterzy – a także nowe kafejki, które kiedyś nie miałyby tu racji bytu (po co komu kafejka z darmowym Wi-fi, więcej niż dwoma rodzajami kawy i z licznymi gniazdkami na laptopy?). W ten szary tłum wkraczają obecnie dziwacy, dzięki czemu widać trochę więcej barw na (coraz mniej polskim) Greenpoincie.

O tym, że to nadal polska dzielnica, przypomni Wam pan, zwykle po 50-tce, który na Wasz widok (jeśli jesteście kobietami), krzyknie, chcąc tym samym wykazać się swoją spostrzegawczością i wdziękiem:  „Najładniejsze są polskie dziewczyny!”. Zdarzyło mnie się to kilkakrotnie. Niby to miłe, ale gdy za każdym razem usłyszycie to samo zdanie, zaczniecie marzyć o zdaniu o „pięknych oczach”. Czasem ten „komplement” wyśpiewany jest z dodatkowym wersem i z wielkim kwiatem słonecznika w dłoni: „La vi da di da… Najładniejsze są polskie dziewczyny…da di da” (spotkało to mnie i moją koleżankę w ubiegłym tygodniu). Nie ma to jak swojacy.

Share: