Schabowy w Nowym Jorku

Gdy czasami słyszę pytania: „Nie tęsknisz za polskim jedzeniem?”, odpowiadam: „Nie”. Czy dlatego, że nie lubię polskiego jedzenia…? Lubię. Wolę wprawdzie włoskie czy greckie, ale nie pogardzę dobrym schabowym. Nie tęsknie jednak, bo polskie jedzenie mam tu na wyciągnięcie ręki. Oczywiście nie są to „domowej roboty wędliny” (choć gdybym poszukała: kto wie…?), ale jednak ilekroć chcę zjeść trochę ziemniaków z mielonym i kiszoną kapustą, jadę na Greenpoint, albo rozglądam się za polskim sklepem w pobliżu. 

Zdecydowana większość Polaków wybiera polskie potrawy. I choć Nowy Jork oferuje kuchnie z całego świata, jestem pewna że większość mieszkających tu rodaków woli wybrać się na Greenpoint, by zjeść „domowy obiad”, niż próbować „kuchni fusion”. Te polskie potrawy tu wydają się być dla polskich emigrantów swoistą namiastką ojczyzny. Jak sobie człowiek zje schabowego to poczuje się bliżej ziemi nad Bałtykiem.

Na Greenpoincie jest sporo polskich restauracji, ale polskie jedzenie można też dostać w polskich sklepach rozsianych w różnych częściach Nowego Jorku. Jak choćby w coraz bardziej polskiej dzielnicy Ridgewood na Queensie (Ridgewood powoli przejmuje polską emigrację, którą coraz częściej nie stać na ceny mieszkań na Greenpoincie). 

W polskich sklepach, oprócz polskich produktów, dostaniecie obiady na wynos – kilka zup do wyboru i 2-3 zestawy drugiego dania i różnych dodatków. Taki obiad kosztuje zwykle kilka dolarów i codziennie przygotowywany jest nowy.  Smakuje dobrze i zwykle jest świeży (nie jest to jednak 100% polski smak, bo i też oczywiście produkty nie są te same, zwłaszcza jeśli chodzi o ziemniaki!). 

Ochota na polskie jedzenie dopadła mnie w ubiegłym tygodniu i ponieważ załatwiałam pewną sprawę na Greenpoincie postanowiłam udać się do typowego polskiego baru, w Polsce zwanego barem mlecznym (tu chyba tylko „barem”, aż strach, że Amerykanie myślą, że tak wygląda każdy bar w PL). „Mleczak” znajdował się na Manhattan Avenue, głównej alei Greenpointu, o której wspominałam już na Just like NY (za każdym razem myślę o ironii nazwy tej aleji, tak odległej urodą od Manhattanu). No cóż, wystrój taki, jak można się można spodziewać – obsługa tak samo (zupełnie, jakbym weszła do jakiegokolwiek baru mlecznego w PL). Obsługująca mnie Polka przywitała mnie z uśmiechem, ale uśmiech miał swoje granice i gdy zwróciła się do koleżanki z pracy, pojawił się już inny wyraz twarzy. Na moje kolejne pytania już uśmiechu nie wystarczyło. Jedzenie było dobre, ale wystrój na tyle mnie przygnębił, że postanowiłam następnym razem jednak wziąć coś na wynos. Nie po to chciałam żyć w NY, by chodzić do takich miejsc, jak to. A przecież polska kuchnia jest na tyle dobra, że gdyby tylko znaleźć na nią odpowiednie „opakowanie”, nie trzeba byłoby serwować jej „na wynos”.  Czekam na nowoczesny lokal, w którym dobre gołąbki nie będą podane przy takiej ozdobie stołowej, jak ta poniżej.

Share: