Dlaczego obudziliśmy się smutni w środowy poranek?

Mija już drugi tydzień, więc czas się z tym pogodzić. We wtorek, 8 Listopada, mieliśmy wybory prezydenckie i ta data z pewnością wyryje się głęboko na ciele i duchu Ameryki. Co się stało? Wygrał Donald Trump. Powiedzieć, że wielu ludzi tutaj się tego nie spodziewało, to byłoby za mało. Ludzie, zwłaszcza tu w Nowym Jorku, byli załamani. 

Oglądałam wyniki wyborów z moimi przyjaciółmi. Zebraliśmy się u kolegi w mieszkaniu, zamówiliśmy pizzę, mieliśmy alkohol (sporo alkoholu), zaczęliśmy wieczór podekscytowani i pełni nadziei… ale im dłużej oglądaliśmy, tym bardziej nasze nastroje, tak jak i nastroje większości nowojorczyków, opadały. W pewnym momencie czuliśmy się, jakbyśmy oglądali pogrzeb. Pomimo faktu, że wieczór okazał się najsmutniejszą imprezą w jakiej uczestniczyłam, cieszyłam się, że spędzam go z moimi przyjaciółmi, a nie sama. Naprawdę czulismy się „mocniejsi razem” tego wieczoru.

Opuściłam mieszkanie kolegi ok. północy, nadal niepewna ostatecznego rezultatu, ale już z wielkim strachem w środku, że to się naprawdę może wydarzyć. Zwykle nie muszę wstawać rano, ale we środę musiałam; obudziłam się o 7:00 i od razu sięgnęłam po telefon. Było po wszystkim. Nawet nie chciało mi się wstawać z łóżka. Wiem, że mieszkam tu dopiero trzy lata i że jestem Polką, a nie Amerykanką, ale tamtego ranka czułam, jakby umarł mi ktoś bliski.

Musicie zrozumieć, dlaczego ja, a także wielu ludzi, którzy zdecydowali się mieszkać w tym kraju, nie chciało tego ranka podnieść się z łóżka. I to nie dla powodu, o którym myślicie – że przegrała Hillary Clinto. Powód był jeden: wygrał Donald Trump. My, imigranci, przybywamy do tego kraju nie w poszukiwaniu dolarów, ale ponieważ jesteśmy zainspirowani Ameryką – wierzymy, że jest to kraj tolerancji; że jest to kraj, który uwielbia różnorodność; akceptuje Cię i obiecuje szanować Ciebie i twoje wartości. Dlatego właśnie zakochaliśmy się w tym miejscu. A ten człowiek – obecnie już prezydent-elekt – stoi na przeciwnym biegunie tych wartości, które tak bardzo nas uwiodły. Dla nas, imigrantów, Amerykańska flaga to symbol tolerancji. I choć mieszkając w Ameryce już w sumie ok. pięć lat zdałam sobie sprawę, że nie jest ona tak tolerancyjna, jak wielu ludzi zakłada, to jednak i tak jest o wiee bardziej tolerancyjna od wielu krajów, które do tej pory odwiedziłam – i od tego, w którym przyszłam na świat. 

Dlatego właśnie we środę przeżywaliśmy żałobę. Moja poranna jazda metrem, w pociągu wypełnionym po brzegi ludźmi, przypominała jazdę wewnątrz grobowca. Ludzie byli otumanieni. Panowała zatrważająca cisza; nikt z nikim nie rozmawiał. Tego dnia padało w Nowym Jorku, nawet pogoda zrównała się z nastrojem większości nowojorczyków. Nie chcieliśmy nawet rozmawiać ze sobą. Gdybyśmy nie musieli pracować, większość z nas zostałaby w domu tego dnia – nie przesadzam. NY utkany był ze smutku. Pod koniec dnia, gdy już w końcu dotarło do nas co się stało, postanowiliśmy, że dajemy sobie jeden dzień na żałobę, ale następnego dnia jest nowy dzień i musimy walczyć. Musimy walczyć o siebie: o to, kim jesteśmy, w co wierzymy, o naszą społeczność i o tolerancję. Wybór Donalda Trumpa na prezydenta przyniósł sporo strachu, ale i pewne poczucie „bycia razem”. Poczucie, że musimy działać wspólnie i nie pozwolić jednemu człowiekowi decydować o tym, kim jesteśmy i gdzie przynależymy. 

Moi przyjaciele wstydzą się, że Trump został ich prezydentem. Powiedzieli, że wystarczająco się wstydzili, gdy prezydentem był George W. Bush. Ale ja wierzę, że przetrwany i tę burze i że Ameryka – kiedy znów stanie się wolna od Trumpa – będzie jeszcze wielka. Muszę w to wierzyć. 

Minął już ponad tydzień. Ten smutek nadal wisi w powietrzu. Ludzie protestują, nie ma dnia, aby jakaś grupa nie protestowała, a w całym mieście wiszą ulotki „To nie jest mój prezydent”. Mimo to powoli wychodzimy z szoku i trzeba ruszyć do przodu. Co możesz zrobić? Myślę, że teraz tym bardziej musisz „Dream Big”. Śnić z rozmachem, wierzyć w ten amerykański sen. Właśnie teraz jest to twój i nasz obowiązek

Share: