Dzień wolny = Prokastynacja

Żyjemy w mieście, które nie śpi, więc zapewne wydaje Wam się, że codziennie korzystamy z każdego jego aspektu. A jeśli nie codziennie, to już na pewno, gdy nadchodzi dzień wolny. Otóż nie; nic takiego się nie dzieje, i jestem tego najlepszy przykładem, bo piszę ten post w dzień wolny, o drugiej nad ranem, leżąc na swojej kanapie. Już dawno nie byłam w muzeum, mam kilka zaległości kinowych, o wyjściu na imprezę (co to w ogóle jest impreza?) nawet nie wspomnę. I zamiast „korzystać”, bo przecież jutro też mam dzień wolny, nic takiego nie zrobiłam i przewalałam się z jednej strony kanapy na drugą. Co my, nowojorczycy, robimy w dzień wolny? Wstajemy późno, naprawdę późno i zastanawiamy się, czy odpalić seriale, które obiecaliśmy sobie „nadrobić” jeszcze w łóżku, czy jednak ubrać się „jak człowiek” i najpierw wyjść kupić coś do jedzenia i może nawet pójść na siłownię, by mieć choć minimalne wrażenie, że coś pożytecznego zrobiliśmy tego dnia dla siebie. Wersja z poćwiczeniem, o dziwo, zwykle się przebija – sama przyznam, że odbyłam dziś ze sobą długą rozmowę o tym, czy na pewno chcę pójść na basen, namówiłam siebie i szłam- z niedowierzaniem – w deszczu. Przebija się pewnie dlatego, że wiemy, że dalsza część dnia nijak nie będzie produktywna i aby wyrzuty sumienia nas nie dobiły (moja przypadłość) mamy przynajmniej tego „asa w rękawie”.

Jeśli jesteś kobietą jest cień szansy, że tego właśnie dnia pójdziesz zrobić sobie manicure lub pedicure, a najlepiej oba naraz, by poczuć, że jednak „w pełni wykorzystujesz dzień”(mój dzisiejszy pedicure zaliczony). Skoro mamy wolne to pewnie „pichcimy w kuchni” i sprawdzamy przepisy, które podpatrzyliśmy na Food Network? Nic z tych rzeczy: idziemy do najbliższego Chińczyka, oddalonego zwykle o jeden blok, albo dzwonimy do ulubionego baru i zamawiamy jedzenie na wynos. Znaczna część z nas nawet nie pofatyguje się, by pójść je odebrać, tylko czeka aż ktoś je dostarczy (to nie ja, ja ochoczo idę sama do mojego Chińczyka; po raz kolejny – poczucie winy).

A później otaczamy się laptopem z jednej strony, gazetami z drugiej i telefonem z trzeciej – i na zmianę je sprawdzamy chłonąc wiele informacji naraz. Dzień wolny, przynajmniej ten pierwszy z dwóch, to nic innego jak czysta prokastynacja. Dlaczego „nie idziemy w miasto”? Bo jesteśmy na mieście codziennie, bo codziennie jesteśmy w metrze, bo codziennie przepychamy się przez tłum, bo codziennie mamy kontakt z setkami ludźi, bo codziennie miasto dostarcza nam tysiące bodźców, więc jeśli dostajemy ten jeden dzień, by je odciąć i pozostać w przestrzeni własnego mieszkania skorzystamy z tego z szerokim uśmiechem na twarzy. I – wbrew pozorom – wcale nie czujemy, że to była prokastynacja, to był potrzebny nam do przetrwania oddech. Bo jutro znowu skonfrontujemy się z miastem i z nostalgią będziemy wspominać leżenie z chińszczyzną i nowym odcinkiem serialu „Vinyl” na własnej, nieco przybrudzonej dżemem po śniadaniu, kanapie.

Share: