Brunche (czyli połączenie breakfast i lunchu) w NYC cieszą się niesamowitą popularnością. Nowojorczycy w weekendy wstają późno, zakładają wygodne ciuchy i umawiają się na towarzyskie spotkania. Brunch to zwykle ich pierwszy posiłek po piątkowym lub sobotnim szaleństwie. Uwielbiam brunche w NY, mimo że czasem mnie irytują. Uwielbiam nie dlatego, że dzieje się na nich coś niezwykłego (choć istnieje możliwość, że jeśli wybierzecie takie, na których dostajecie nieograniczoną ilość drinków mimoza przez bite dwie godziny, coś niezwykłego zacznie się dziać). Moja sympatia do nich wynika z dwóch powodów: po pierwsze, stanowią okazję by spotkać się z przyjaciółmi po całym tygodniu gonitwy, a po drugie, NY oferuje tak wiele miejsc z niesamowitym jedzeniem, że w końcu zaczęłam doceniać jedzenie jako prawdziwą przyjemność i dziedzinę, którą powinnam zacząć odkrywać. Połączenie eksplorowania nowych miejsc w mieście i towarzyskiego spotkania z ludźmi, którzy powodują, że się uśmiechasz, to doskonała kombinacja na weekendowe popołudnie. 

Skąd w takim razie irytacja? Bo jedzenie w nowojorskich restauracjach – i nie chodzi tylko o brunche, choć podczas nich jest to najbardziej widoczne – ma jeden podstawowy feler: przypomina ci, że to miasto żyje w biegu. Co to oznacza? W skrócie: zamów, zjedz i wynocha. Tu nie ma czasu na biesiadowanie i godzinną rozmowę po posiłku przy wodzie. Zawsze jest długa kolejka oczekujących, którzy jak sępy obserwują twój stolik.

Wygląda to zwykle tak: kelnerzy przedstawiają się i są szalenie mili (tu w większości miejsc jest świetna obsługa), po chwili przynoszą wodę (zawsze dostaniecie wodę kranową z lodem), a po kolejnej chwili wracają, by przyjąć zamówienie. Zwykle nie czeka się zbyt długo na jedzenie, a w momencie gdy skończycie brać ostatni kęs ktoś sprzątnie Wam talerze sprzed nosa. Gdy tylko one znikają, wraca kelner pytając, czy życzycie sobie czegoś jeszcze, gdy odpowiadacie nie,  nagle – jak z magicznego kapelusza – pojawia się rachunek. Często mam wrażenie, że kelnerzy czytają w moich myślach. Doceniam takie zachowanie, gdy to ja stoję w kolejce i czekam na stolik (w niektórych miejscach czas oczekiwania wynosi 2h; ja nigdy nie czekałabym tyle czasu), ale mniej odpowiada mi ten scenariusz, gdy to ja próbuję zrelaksować się przy posiłku. Jedyna rada, jaką mogę Wam dać, to: jedzcie powoli. Lub zamawiajcie dużo.

Mimo wszystko, za każdym razem gdy mogę udać się na brunch, mam uśmiech na twarzy. Bo oprócz dwóch wymienionych na początku powodów dochodzi jeszcze trzeci – to zawsze świetny czas do obserwowania ludzi, a im fajniejszą dzielnicę na brunch wybierzecie (Chelsea, East Village), tym większa szansa, że spotkacie bardzo wiele atrakcyjnych okazów. A to warte jest nawet rozbieganego wzroku kelnera, który udaje, że ma wszystko pod kontrolą. 

Brunche zwykle trwają od godziny 11:00 do 15:00; restauracje mają oddzielne menu przygotowane pod ich kątem. Ich ceny rozpoczynają się od 9$ i idą w górę – a jak to jest z cenami w NYC, sky is the limit. 

Polecane miejsca, do których planuję wrócić:

Saxon & Parole, 316 Bowery (at Bleecker) 

Cookshop, 156 10th Ave

Share: